Nie da się zaprzeczyć, że "Bitwa roku" to film zrobiony przez ludzi kochających breakdance – widać to w scenariuszu, którego tematem przewodnim jest zachowanie tzw. "b-boyingu" przed
Nie da się zaprzeczyć, że "Bitwa roku" to film zrobiony przez ludzi kochających breakdance – widać to w scenariuszu, którego tematem przewodnim jest zachowanie tzw. "b-boyingu" przed zapomnieniem, słychać w wypowiedziach bohaterów, dla których taniec jest całym życiem. Kto jednak wpadł na pomysł, by to uczucie artykułować w taki sposób? Żeby miłość do tańca nie była wyrażana poprzez ciało i ruch, lecz w wiekopomnych mowach o przestrzeganiu zasad, pokonywaniu siebie, braterstwie, przyjaźni, spełnianiu marzeń, dążeniu do doskonałości itd., itd.?
Film otwiera scena przemowy weterana b-boyingu, aktualnie szefa firmy zarabiającej na popularności tej kultury i właściciela dwóch wielkich diamentowych kolczyków. Mówi on do swoich 30-40 letnich pracowników, że czas najwyższy zrobić coś, by ich własne dzieci nie myślały o breakdansie jako relikcie przeszłości i obciachowej fanaberii swoich rodziców. Jego gorliwość i wiara w słuszność sprawy przekonują nawet zapijaczonego od lat Jasona Blake'a (Josh Holloway!), który podejmuje się wyszkolenia drużyny b-boyów do tytułowej bitwy roku. Co najciekawsze, zadaniem b-boyów będzie nie tylko zwycięstwo i tym samym przypomnienie światu, skąd b-boying się wywodzi, ale też przełamanie stereotypu, jakoby Amerykanie byli wyjątkowo zadufanym w sobie narodem. Nie trzeba dodawać, że ta nadbudówka w postaci społecznej diagnozy jest równie siermiężna co główny wątek fabularny.
Jak to zwykle w filmach tanecznych bywa, najciekawsze rzeczy zaczynają dziać się pod koniec seansu. I trzeba przyznać, że to sprytne rozwiązanie ratuje film Bensona Lee, bo gdyby nie oczekiwanie na tytułową bitwę, trudno byłoby wysiedzieć do końca. Co jest jeszcze lepsze – na czas finałowych rozgrywek można całkowicie zapomnieć o wszystkich scenariuszowych i reżyserskich potknięciach. Choreografia bitew jest olśniewająca. Aż szkoda, że nie oglądałam filmu w 3D.
Oprócz świetnych scen z breakdance'em film ma też kilka innych jasnych punktów: m.in. Chrisa Browna wywijającego całkiem imponujące piruety oraz Weronikę Rosati, która zupełnie nieoczekiwanie pojawia się w kadrze (niestety nie można powiedzieć, że ich gra aktorska uświetnia film, zwłaszcza że Rosatti wypowiada zaledwie trzy słowa). Honor obsady ratuje mało znany w Polsce Josh Peck, który wypada o wiele lepiej od szarżującego Hollowaya.
Benson Lee ma chyba całkiem wysokie mniemanie o sobie, skoro w usta jednego ze swoich bohaterów wkłada kwestię, jakoby dokument "Planet B-Boy" był biblią wszystkich fanów breakdance'a. Niewtajemniczonym objaśniam, że to jego własny film sprzed sześciu lat. Jak widać, pewności siebie mu nie brakuje. Może przehandlował za talent?
Absolwentka Wydziału Polonistyki na Uniwersytecie Warszawskim, gdzie ukończyła specjalizację edytorsko-wydawniczą. Redaktorka Filmwebu z długoletnim stażem. Aktualnie także doktorantka w Instytucie... przejdź do profilu